Gdy szukasz Boga......





       Są tu luźne historie z 11-stu lat moich poszukiwań, które ogólnie mają tytuł „gdy szukasz Boga”, ale tak naprawdę to poszukiwania swojej mocy, prawdy i sensu.

Mój Bóg...

              Podczas praktyki oddechowej „wywaliło” mi temat braku Boga w moim życiu, no i, że przydałby mi się taki zmaterializowany do pomocy. Z wielu kątów powyłaziły moje i nie-moje przekonania o Bogu: "Bóg to ten, który karze..., to taki gość, którego nigdy nie ma, gdy się go woła i jest najbardziej potrzebny..., Bóg to miłość... - ale ja nie wiem, co to jest miłość..., Bóg to Źródło ale ono jest tak daleko..., Bóg to Światło - ale ono jest takie zimne i bezosobowe... " - pół nocy przyglądania się takim przekonaniom o Bogu, wymęczyło mnie całkiem. I wtedy cichutko przyszedł do mnie - jak co noc, jak co dzień - mój Tuptuś i wtulił się w moje ramiona i od razu zaczął pochrapywać z zadowolenia, czując moje palce na swoim futerku... A ja się uśmiechnęłam z radości, że jest blisko i czuję jego ciepło. I olśnienie! Mam swojego Boga, Boga zmaterializowanego. I to już od 5 lat! To mały Tuptuś - piesek, york kudłaty! W życiu bym nie podejrzewała!
            Przyglądam się temu dokładniej ze wszystkich stron: czy to możliwe? Więc, po pierwsze: Tuptuś jest blisko ze mną w najtrudniejszych chwilach mojego życia, zwłaszcza w nocy, gdy czuwam przy cierpiącym Kornelu i wtedy podnosi mnie na duchu, po drugie: gdy mam doła, wystarczy, że
o nim pomyślę i gęba mi się rozjaśnia uśmiechem, po trzecie: niczego ode mnie nie chce, nie potrzebuję go czcić, składać ofiar, prosić o łaskę, wystarczy, że go przytulam, no i rano oczekuje plasterka szynki. Praktycznie bezobsługowy Bóg, w sam raz dla mnie, nie narzuca się, nie grozi, zawsze jest cieplutki, cichutki, totalnie i bezgranicznie mnie akceptuje i uwielbia moje pieszczoty. Daje mi radość, ciepło i swoją nieustającą obecność i bliskość - Bóg totalnie na moją miarę, całkiem malutki, a tak wielki w swojej mocy, bo zmienia moje serce, umysł i ciało.

Jak się uczyłam rozmawiać ze zwierzętami...

               Wymyśliłam sobie, że dla mojego syna potrzebny jest mały psiak, który mógłby lizać jego stopy, gdybym je posmarowała na przykład śmietaną. Chodziło o to, żeby wróciło czucie w ciele Kornela. To było rok po wypadku. I pewnego ranka pani, która sprzedawała w sklepie i której powiedziałam o moim pomyśle, zapukała do drzwi, trzymając na rękach czarnego szczeniaka. Był dość spory, ale nikt nie wiedział w jakim jest wieku, ani jakiej jest rasy. Po kilku miesiącach okazało się, że to chart polski, naprawdę duży, pięknie zbudowany pies i do tego cały czarny. No i nie pies, tylko suczka. Dostała imię Fikusia. Dopóki była mała, mój najmłodszy syn chętnie wychodził z nią na spacery, jednak w pewnym momencie okazało się, że nie jest w stanie utrzymać jej na smyczy. Ja w ciągu dnia nie miałam możliwości, żeby z nią wyjść, właściwie wychodziła tylko na chwilę wieczorem, żeby się załatwić. Widziałam, że Fikusia coraz gorzej się czuje i zwyczajnie potrzebuje pobiegać.
                 Co tu zrobić? - pomyślałam i usiadłam w zamyśleniu naprzeciwko niej, trzymając ją lekko za przednie łapy. I usłyszałam: „Przecież mogę sama pobiegać”. Ups.... „że co?” - zaskoczenie było pełne. To nie była moja odpowiedź, a ponieważ była druga w nocy i idealna cisza wokół, zarówno w mieszkaniu, jak i na ulicy, nie mogłam znaleźć żadnego sensownego nadawcy tych słów. W zasadzie to nawet się nad tym wtedy nie zastanawiałam, bo Fikusia położyła mi łapę na ramieniu i polizała po ręce. A ja w myślach odpowiedziałam jej: „No dobra, tylko żebyś wróciła, jak cię zawołam i biegaj tylko po parku”. Wypuścilam ją i przez cały czas, gdy biegała, widziałam „w głowie”, gdzie jest. Po drugiej stronie ulicy był park, w nocy całkowicie pusty, w ktorym Fikusia mogła bezpiecznie się wyhasać. Gdy chciałam, żeby wróciła, przywoływałam w wyobraźni obraz jej pyska i zwyczajnie w myślach zawołałam: „Fikusia, wracaj”. Prawie 2 lata i niemal co noc wypuszczałam Fikusię na takie spacery. Stała się mi bardzo bliska.
                 W tym też okresie syn miał zespół stresu pourazowego, a ja byłam panicznie zmęczona, bo spałam po 2 godziny na dobę. Którejś nocy nie miałam już sił, żeby wstać do Kornela, gdy się zbudził i źle się czuł. Leżałam bezradnie na kanapie pod kocem i nie mogłam podnieść głowy, a Kornel krzyczał coraz głośniej. Łzy mi spływały po policzkach, bo wyglądało na to, że nie uda mi się wstać do syna. Poruszyłam nogami i pod stopami wyczułam sierść Fikusi, zwyczajnie spała przy mnie. I pomyślałam sobie, że potrzebuję siły Fikusi, więc zapytałam ją, czy może mi pomóc. Uslyszałam, że tak. „No jasne, zaraz pies wstanie i da pić Kornelowi” - z ironią pomyślałam o swojej głupocie. I w tym momencie poczułam, jak od stóp, które opierałam o ciało Fikusi, płynie energia, taka dość ciężka, powolna i zdecydowana, przez całe moje ciało. Odczucie było przyjemne tak samo, jak zaskakujące. Trwało może kilka, może kilkanaście minut. W każdym razie w pewnym momencie wstałam lekko z kanapy wypoczęta i świeża. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że Fikusia była moją pierwszą bioenergoterapeutką.


Jak uczyłam się spełniania marzeń.......


              Mieszkaliśmy przy ruchliwej ulicy w centrum miasta. Była wiosna, a ja z niepokojem myślałam od kilka tygodni o tym, że Kornel już drugi rok nie będzie miał możliwości wyjścia na zewnątrz i dłuższego pobytu wśród zieleni. No, bo łóżka to w żaden sposób nie zabiorę do parku na przykład. Przyszedł mi do głowy pomysł, że przydałaby się mała działeczka gdzieś niedaleko, żeby podjechać wózkiem inwalidzkim. Tak, to był wyjątkowo realny pomysł – działka w środku miasta... Ale zaczęłam szukać po internecie. Ceny były szokujące, nawet zwykłe pracownicze, dwuarowe od 2 do 5 tysięcy złotych. Wtedy to była dla mnie nieosiągalna kwota. Zrezygnowałam. Trudno. Jednak następnego dnia wieczorem poprosiłam moich jeszcze dwóch synów, żeby zaprojektowali działkę taką, jaką by chcieli mieć, żeby spędzać tam razem miło i spokojnie czas na wiosnę i w lecie. Chłopcy zapalili się do pomysłu. Szczegółowo rozrysowali dróżki , rabaty i placyk na leżankę Kornela, a zamiast altanki narysowali wagon kolejowy, bo Kornel przed wypadkiem był w gimnazjum plastycznym i grafitował. 
               Następnego dnia po południu wyszłam z najmłodszym synem i z Fikusią na spacer. Syn poprowadził mnie przez most na dróżkę rowerową wzdłuż rzeki, gdzie nigdy dotąd nie byłam. Szliśmy sobie, rozmawiając o szkole chyba. Gdy Fikusia pociągnęła Amadeusza w krzaki, ruszyłam mu na pomoc. I zdębiałam. „O holender!” - przemknęło mi przez głowę. Poniżej chaszczy i rowu moim oczom ukazały się cudne, najcudniejsze ogródki działkowe. „Ja chyba śnię. Skąd tutaj ogródki działkowe?” Okazało się, że wzdłuż rzeki, na terenie zalewowym były sobie właśnie ogródki działkowe. Znaleźliśmy furtkę, ktoś właśnie wychodził, więc weszliśmy do środka. Działki były puste, ale na jednej starszy pan coś sobie przekopywał. Zagadnęłam i opowiedziałam o mojej potrzebie. Pan powiedział, że owszem, że wie, gdyż właśnie właściciel działki obok po śmierci matki wcale o nią nie dba i pewnie chętnie by ją wynajął albo sprzedał. Dostałam numer telefonu i od razu zadzwoniłam. Ów wlaściciel zgodził się chętnie i wynajął nam działkę tylko za opłatę dzialkową, czyli 100zł rocznie. W taki sposób niemożliwe totalnie marzenie spełniło się w wersji najlepszej: ogródki były w odległości 300m od naszego mieszkania, nie były potrzebne duże pieniądze, których nie miałam na zakup, a sama działka miała prawie dokładnie taki układ rabat i dróżek, jak zaprojektowali synowie dzień wcześniej. Były tylko dwie różnice: była zarośnięta, więc trochę się napracowaliśmy i zamiast wagonu kolejowego – stała stara altanka. 
                  Z tej historii wyciągnęłam wnioski, jak spełniają się marzenia. Trzeba mieć zdecydowaną potrzebę tego, o czym marzymy, dokładnie sobie wyobrazić to, czego chcemy, a nawet narysować w wersji najlepszej lub kilkakrotnie lepszej niż byśmy chcieli ( to był wagon kolejowy), a następnie zwątpić, że uda się to osiągnąć, lub zwyczajnie odpuścić: że mogę się bez tego obyć. To wszystko.
            Trzy lata później okazało się, że jest jeszcze jeden warunek, żeby życzenie, marzenie, cel się spełniły, którego wcześniej w ogóle nie zauważyłam. Wtedy właśnie przenieśliśmy się do nowego domu na wieś, a dokładniej na totalne zadupie, gdzie wokół były pola, nad głową niebo aż po horyzont i dwa domki, w tym jeden nasz. Zależało mi bardzo na pięknym ogrodzie, wydałam sporo kasy na kilkaset sztuk krzewów, kwiatów i drzew, już w momencie zakupu dość dużych. Zleciłam projekt ogrodu według zasad feng shui, oświetlenie, itd. Po dwóch latach od zagospodarowania ogrodu część drzewek wymarzła, reszta rosła tak o sobie, mniej niż nienadzwyczajnie, ogólnie mizeria. 
                Jakoś w kwietniu przechadzałam się po dróżkach w ogrodzie z rozczarowaniem patrząc na moje roślinki, którym jakby kompletnie nie zależało, żeby ładnie rosnąć i wyglądać. W pewnym momencie złapałam się na tym, że gadam do nich z pretensjami i żalem, dlaczego mi to robią. Przecież chciałam, żeby ogród był piękny i kolorowy dla Kornela, żeby mógł w nim nacieszyć oczy i odpoczywać w różnokolorowych zakątkach. „Czyżby? - słyszę w głowie ironiczne pytanie, „co, czyżby?, no jasne, że dla Kornela, bo niby dla kogo. Mnie akurat ogród nie jest specjalnie potrzebny”. Przystanęłam zaskoczona. Zobaczyłam bowiem swoje prawdziwe intencje i cele, jeśli chodzi o piękny ogród. Ja chciałam mieć piękny ogród, żeby móc się nim pochwalić przed rodziną i żeby był ładniejszy od ogrodu sąsiada. Upierając się tylko przy swojej wydumanej i wyidealizowanej szlachetności, zapomniałam, że jestem zwykłym człowiekiem, który chciał zaspokoić swoje poczucie ważności i pewną próżność. To nie był jedyny i wyłączny motyw chęci posiadania pięknego ogrodu, ale nie dałam mu dojść do głosu, wepchnęłam pod dywan, jako zbyt niski i nieładny. No więc urósł tak, że uniemożliwił rozkwit ogrodu i moją radość z niego.
               Wystarczyła tylko szczerość wobec siebie samej, żeby marzenie spełniło się w pełni. Tego lata ogród zachwycał wszystkich, wszystkie rośliny, drzewka, krzewy, kwiaty rosły i kwitły jak szalone. I tak jest do dziś.

O miłości i polu serca...

                  Sporo i na okrągło słyszę, czytam tekstów o miłości tej prawdziwej o działaniu z pola serca i prawdzie, głosie serca, mądrości serca i wiele innych w ten deseń wypowiedzi. I niestety, za każdym razem zapala mi się czerwona lampka. Zastanawiałam się, dlaczego? I oto moje wnioski. Przede wszystkim dlatego, że zawsze, gdy ktoś w moim życiu mówił o miłości – to kłamał. Tak było w kościele. Dość wspomnieć, że w dzień, w którym była Msza w intencji wyzdrowienia mojego syna (chyba tydzień po wypadku) ksiądz zrobił kazanie o polityce, a w konfesjonale nie było żadnego duchownego, żeby koledzy i koleżanki Kornela poszli do spowiedzi, a potem do komunii. Tak było też w moich relacjach z eksmężem. Równie odstraszające były rozmowy z różnymi ludźmi na temat miłości. Zawsze każdy rozmówca zupełnie odmiennie rozumiał słowo „miłość” i zawsze było to rozumienie płytkie. Nie powiem, że fałszywe, bo przecież każdy ma prawo do swojej prawdy. Wydaje się więc, że używanie słowa „miłość” jest po prostu manipulacją, bo nie ma pewnie na ziemi człowieka, który rozumiałby je tak samo. Co więcej większość ludzi jednak ma pozytywne skojarzenia ze słowem miłość lub się okłamuje, że takie ma albo chciałoby takie mieć.
               Jeśli więc ktoś pisze długi elaborat pt. „Istnieje tylko miłość”, to każdy go przeczyta, choćby z ciekawości, na jakiej podstawie ktoś zaprzecza rzeczywistości 3D, w której akurat miłość jest ewenementem. Jak to jest z tą miłością? Abstrahując od faktu, że jest macierzyńska, ojcowska, braterska, małżeńska, młodzieńcza, fizyczna, duchowa, uniwersalna, transcendentalna i pewnie jeszcze parę innych odmian, skupmy się na istocie tego słowa. O co chodzi? Odpowiedź znajduję każdego dnia, gdy patrzę na mój zwierzyniec. Psiak, gdy chce wyrazić, co czuje do swego pana, robi prostą rzecz: wlepia swoje wierne  ślepia w pana, merda ogonem i milczy. Wcale nie szczeka, nie ma takiej potrzeby. Jest czytelny? - Jest. Dla każdego. Nie znam człowieka, którego nie ucieszyłby taki widok i nie poprawił mu humoru.
             Tak sobie więc myślę, że powinien być całkowity zakaz używania słowa „miłość”, być może wtedy ludzie nauczyliby się ją okazywać. Tak zwyczajnie, jak robią to choćby psy: dając akceptację
 i zrozumienie w milczeniu i radości.




POSZERZANIE

             „Tylko to, co uświadomione przestaje być twoim przeznaczeniem”. Święte słowa i motto mojego życia od kilku dobrych lat. Przez dość długo myślałam, że dotyczą tylko sfery uzdrawiania ciała fizycznego. A tu masz. Temat rozciągnął się również na współczucie dla siebie, ciemną stronę swojej mocy i akceptację cienia oraz intencję i skuteczność działania.

Współczucie dla siebie


                      Byłam kiedyś na wykładzie buddyjskiego rinpocze Tulku Urgiena. To było moje pierwsze zetknięcie z buddyzmem. Rinpocze wyglądał na sympatycznego w średnim wieku mężczyznę, ale bardzo zmęczonego. I rzeczywiście tak było. Polacy przywieźli go prosto z lotniska na wykład o współczuciu właśnie. Na dużej sali w MDK-u zbyt wielu słuchaczy nie siedziało. Tulku Urgien zagaił kila zdań na powitanie, opowiedział coś nieistotnego i praktycznie po 15 minutach zakończył wykład słowami, że każdy wie, czym jest współczucie, a jeśli ktoś nie wie, to wystarczy wieczorem położyć się spać z tą myślą, a rano stanie się jasne, czym jest współczucie. Pokłonił się skromnie i poszedł. Byłam wtedy zszokowana zachowaniem Tulku, bo wiedziałam, że ma doktorat i wykładał na kilku zachodnich, znanych uczelniach, a tu zamiast wykładu, kazał nam pójść spać :) 
                   Ta historia wracała do mnie niejednokrotnie i za każdym razem znajdowałam inne, szersze jej wyjaśnienie. Tego samego wieczoru zrobiłam tak, jak mówił, żeby rano dostać odpowiedź. I dostałam. „Współczucie to umiejętność postawienia się w sytuacji drugiej osoby i zrozumienia jej” - usłyszałam w głowie. I tak mi zostało na parę lat, a właściwie utwierdziło to, co miałam w sobie od dzieciństwa. I cały czas współczucie odnosiłam do innych, nigdy do siebie. Potrzebowałam bardzo mocnych lekcji, żeby zobaczyć, co ja wyprawiam.
                  Zaczęło się od tego, że dostałam zaproszenie z gminy do udziału w grupie wsparcia dla matek opiekujących się dziećmi niepełnosprawnymi. Na pierwszym spotkaniu wszystkie po kolei narzekały, jak im ciężko, opowiadając o swoich perypetiach zwłaszcza w urzędach i w szkołach. Jedna na koniec stwierdziła, że im wszystkim jest i tak dobrze, bo ich dzieci chodzą, a jej córka jest na wózku inwalidzkim i teraz w mieszkaniu, które wynajmują nie ma możliwości posadzenia jej na ubikację, bo wózek się nie mieści. Oczywiście, ja z mety zaoferowałam, że jej pomogę, bo wiem, gdzie można dostać krzesło-toaletę dla osoby niepełnosprawnej. W domu pomyślałam, że mogę jej to krzesło kupić. I kupiłam. Przygotowałam jeszcze owoce i słodycze dla dziewczynki, umówiłam się telefonicznie i zawiozłam do domu dziewczynki. I tutaj szczęka mi opadła. Wprawdzie mama dziewczynki wynajmowała, ale nie mieszkanie, tylko dom, jej mąż pracował na budowie, więc dobrze zarabiał, a dziewczynka była radosnym, zdrowym dzieckiem tylko tyle, że miała zniekształcone, niewładne nóżki. Była pod opieką fundacji, więc miała pełną opiekę rehabilitacyjną za darmo. Spojrzałam na swoją sytuację, porównałam i pomyślałam: "No, ciężka idiotka jesteś." Od tej pory rzadziej wychylałam się z niesieniem pomocy. 
                         Niestety, nie wyciągnęłam wniosków dotyczących współczucia dla siebie samej. Dlatego dostałam taki obrazek, że prawie mnie przewróciło. Kilka tygodni temu w telewizji dużo mówili na temat stymulatora mózgu, który fundacja Ewy Błaszczyk zaoferowała kilkorgu dzieciom w śpiączce i dorosłym. Moja mama zadzwoniła do mnie, opowiadając jak chłopak po wszczepieniu stymulatora, zaczął mówić i domagając się, żebym natychmiast jechała i załatwiła to dla Kornela. Spokojnie wytłumaczyłam mamie, że już rozmawiałam w tej sprawie i Kornel się nie kwalifikuje. Operacja trwa 10 godzin i przy chorobach Kornela żaden anestezjolog nie podejmie takiego ryzyka. I wtedy usłyszałam, że jestem złą matką, że nic nie robię dla Kornela, że mi na nim nie zależy i najwyższa pora, żebym coś dla niego zrobiła i mam jechać natychmiast. Hm..., opadła mi szczęka, opadły mi piersi i poczułam się, jakby tona betonu wgniotła mnie w ziemię. Kilka dni robiłam akceptację cienia na tę sytuację. I nic. Ile razy przypominałam sobie słowa mamy, wrzało we mnie i kipiało. Aż któregoś ranka obudziłam się ze świadomością, że wiem, o co w tej sytuacji chodzi. Zabolało mnie, że moja własna, rodzona matka tak oceniła lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń moich i  jeszcze dwóch synów. Ale nie to było sednem sprawy. Chodziło o to, że ja ją cały czas usprawiedliwiałam, że już jest stara i myśli dziecinnie, że przecież przyjeżdża do nas tylko na kilka godzin, więc skąd może wiedzieć, co robimy dla Kornela, że tak wyraża swoją troskę o wnuka, bo tylko tak potrafi. Noooo..., wszystko prawda......  Ale skoro w tej sytuacji ona była moim lustrem, to powiedziała mi wyraźnie: "nie doceniasz siebie, stale masz do siebie żal, że za mało robisz dla Kornela, czujesz się winna, więc nawet własna matka tak to odbiera". Zwyłam się wtedy jak psiak zostawiony w lesie na pewną śmierć. Zrobiłam jeszcze raz przegląd ostatnich 11-stu lat mojego życia, ale inaczej niż zwykle. Przytulałam siebie i dziękowałam sobie za każdą chwilę, gdy było ciężko i gdy dałam radę. A potem wsiadłam w samochód, pojechałam do mojej mamy i powiedziałam, że nie zgadzam się z jej oceną i jeśli jeszcze raz coś takiego mi zrobi, to nie przyjdę nawet na jej pogrzeb.
                    No i zaczęło się następne: teraz nie mogłam spać, że coś takiego powiedziałam matce. Przyglądałam się temu z boku, z zadziwieniem obserwując, jaką jestem chodzącą ofiarą. Nawyk bycia posłusznym rodzicom, przekonanie, że starsi mają rację i należy im się szacunek, cała góra przekonań dotyczących niskiej samooceny, poczucie winy, że skrzywdziłam matkę i jeszcze się rozchoruje. Ludzie! I ja się dziwię, że trafiałam w życiu na katów! Zero zdrowego egoizmu, zero dbania o swoje granice, jakbym za cel życiowy wybrała sobie bycie Matką Teresą.
                       Wnioski w końcu były mocne, czytelne i od razu wprowadzone w życie:
- dbaj o siebie,
- doceń siebie, a właściwie doceniaj siebie każdego dnia,
- jasno stawiaj granice i pilnuj ich,
- zajmuj się sobą, bo nikt inny tego za ciebie nie zrobi,
- nie zadawaj się z ludźmi, którzy cię nie doceniają,
- miej współczucie najpierw dla siebie. 
            Ciekawe jest to, że ja to wszystko wiedziałam od stu lat, tak radziłam i mówiłam wielu kobietom, ale wydawało mi się, że moja sytuacja jest inna i mnie to nie dotyczy. O ironio!

#rrozwójduchowy #poszerzanieświadomości #rozwójosobisty #współczucie#miłość #stawianiegranic #doświadczenie #pracazemocjami

1 komentarz: